30 czerwca 2015

Dzień 5. Jesteście z Polski?

Data: 30 czerwca 2015
Trasa: Wiedeń – Praga
Złapane pojazdy: 3

Z samego rana, po zjedzonym na szybko śniadaniu, udałyśmy się dwoma liniami metra na obrzeża Wiednia. Stacja benzynowa, na której planowałyśmy zacząć łapać stopa, okazała się bardzo mała. Poprosiłyśmy o podwózkę wszystkich (kilku) kierowców, którzy się w jej pobliżu znajdowali, ale niestety żaden z nich nie zgodził się nas zabrać. Szczerze powiedziawszy, nie zapowiadało się zbyt dobrze, więc postanowiłyśmy poszukać innego miejsca.

Czekając na U-Bahn
Niestety, jak się okazało, najbardziej sensowną opcją do wyboru było stanie przy pobliskim skrzyżowaniu i pytanie kierowców stojących na czerwonym świetle czy mogliby nas podwieźć.

Po godzinie spędzonej w taki sposób zaczęłam się niecierpliwić i uparłam się, żebyśmy zmienili miejsce. Ustawiłyśmy się na wysepce pomiędzy pasami. Co prawda stanie na takich obszarach nie jest dozwolone, ale przynajmniej łatwiej było nam rozmawiać z kierowcami.

Po kilkunastu minutach jeden z kierujących niespodziewanie zmienił pasy i zatrzymał się tuż przy nas, mimo że świeciły się zielone światła. Zaproponował podwiezienie nas na następną stację benzynową. Bez wahania skorzystałyśmy z okazji i szybko zapakowałyśmy się do jego auta. Ów kierowca (który przedstawił się jako pracownik T-mobile) powiedział, że w młodości również jeździł autostopem, więc rozumiał, dlaczego stałyśmy w takim miejscu.

Wysiadłyśmy z jego auta na dość dużej stacji benzynowej na trasie w kierunku Brna. Tym razem, dla odmiany, chciałyśmy spróbować jazdy na stopa tirem. Niestety istniał jednak jeden mały problem: była nas dwójka, a w ciężarówkach było tylko jedno wolne miejsce siedzące. Kierowcy nie chcieli nas zabierać, bo bali się, że dostaną mandat.

W końcu jeden z nich się zgodził. Miałyśmy za to małe problemy z dogadaniem się. “English”? “No”. “German”? “No”. “Czech”? “No”. Kierowca nie rozumiał, co próbowałyśmy powiedzieć mu po angielsku, więc przez jakiś czas jechaliśmy w ciszy. W końcu coś mnie natchnęło i zapytałam “Polski”? “No nie żartujcie” wykrzyknął nagle kierowca “jesteście z Polski i nie słyszeliście, że w radio w moim samochodzie mówią po polsku”?! Cóż, prawdę mówiąc, nie słyszałyśmy.

Mimo że trochę niewygodnie było siedzieć na jednym półdupku przez całą drogę, podróż z tym kierowcą generalnie mi się podobała. Był bardzo sympatyczny i pokazywał nam różne ciekawe rzeczy po drodze, m.in. zielone austriackie winnice oraz rzeźbę Conchity Wurst, która stała przy ulicy.
Lunch na stacji benzynowej przy Brnie
Wysiadłyśmy na stacji benzynowej w pobliżu Brna. Z szukaniem okazji w tamtym miejscu zeszło nam znowu prawie godzinę. W końcu pewien czeski matematyk zgodził się nas zabrać. Miałyśmy szczęście, bo zmierzał on prosto do Pragi.

Kiedy spytał nas, skąd jesteśmy, musiałam mu chyba odpowiedzieć dość niewyraźnie, bo zrozumiał, że jesteśmy z Holandii (jak ktoś nie wie, to po angielsku nazwy Polska i Holandia są podobne: “Poland” i “Holland”). Maja wytłumaczyła mu, co miałam na myśli i odtąd zaczęliśmy rozmawiać polsko-czeską mieszanką (okazało się, że znał on trochę polskich słówek). Oprócz tego przez całą drogę słuchaliśmy wesołych polsko-czeskich piosenek z płyty, którą miał w swoim samochodzie.



Pożegnałyśmy się z nim na parkingu w Pradze, po czym poszłyśmy do najbliższego supermarketu. Wymieniłyśmy część wziętych przez nas pieniędzy na korony czeskie i nakupiłyśmy dużo jedzenia (po naszej wizycie w Austrii czeskie ceny wydawały się niskie). Ponadto Maja kupiła w końcu sakwę (tzw. “kołczan prawilności”), którą chciała sobie sprawić od początku naszej podróży.

Jadąc tramwajem do centrum

Podjechałyśmy tramwajem do centrum miasta, mając na początku małe problemy ze znalezieniem biletomatu, ukrytego skrzętnie koło bramy starej kamienicy. Obejrzałyśmy wysepki na Wełtawie, zrobiłyśmy kilka zdjęć na Moście Legií i Moście Karola, a potem przespacerowałyśmy się po Starym Mieście. Na rynku miałyśmy okazję obejrzeć interesujący pokaz taneczny grupki młodych chłopaków. Ogólnie rzecz biorąc, atmosfera Pragi bardzo się nam podobała i czułyśmy się tam jak w domu.

Maja na Moście Legií ...
... i Justyna na Moście Karola
Z naszym gospodarzem byłyśmy umówione na mniej więcej 22:00, więc mając jeszcze trochę czasu postanowiłyśmy zatrzymać się w parku “Letenské sady”, który mijałyśmy po drodze. Ćwiczyłyśmy tam przez chwilę jogę, stając się inspiracją dla kilku innych osób, które zaczęły nagle próbować stawać na głowie czy robić świecę (Salamba Sarvangasana).

Aby dostarczyć sobie białka po wysiłku fizycznym, zjadłyśmy jogurty. Tym razem niestety nie miałyśmy ze sobą zapasowych plastikowych sztućców, więc zrobiłyśmy sobie łyżki z macy (taki twardy i chrupki chlebek).

Po przybyciu do domu Petra pogawędziłyśmy z nim trochę. Był to bardzo wyluzowany facet, który pracował w biurze turystycznym. Słuchałyśmy z zadziwieniem historii o jego młodzieńczych podróżach autostopowych.

Przed pójściem spać sprawdziłyśmy jeszcze wiadomości na couchsurfing.com. Okazało się, że zostałyśmy zaakceptowane jako goście w Luksemburgu i w Berlinie. Cóż za wspaniała końcówka dnia!

Rynek w Pradze


29 czerwca 2015

Dzień 4. Spacer wokół pałacu Schönbrunn

Data: 29 czerwca 2015
Zwiedzane miasto: Wiedeń

Po śniadaniu, zgodnie z radą Matthiasa, udałyśmy się w kierunku pałacu Schönbrunn. Co prawda nie miałyśmy ochoty wchodzić do jego środka, ale w zamian za to przespacerowałyśmy się wokół wielkiego kompleksu przypałacowego. Po drodze zobaczyłyśmy m.in. Fontannę Neptuna, kolorowy ogród kwiatowy, ruiny rzymskie i gołębnik. Maja zakradła się za prześlizgującym się przez dziurę w żywopłocie ogrodnikiem, ale okazało się, że po drugiej stronie nie było niestety nic szczególnie ciekawego.

Gdy wspinałyśmy się na wzgórze znajdujące się zaraz za pałacem, uznałyśmy, że widok stamtąd był całkiem ładny. Postanowiłyśmy upamiętnić fakt, że tam byłyśmy, robiąc sobie nawzajem kilka zdjęć, na których wykonywałyśmy pozycje jogowe.
Moja ulubiona pozycja jogowa - Urdhva Dhanurasana (czyli tzw. "mostek")
Na szczycie znajdowała się ciekawa struktura nazywana Gloriettą, która została przerobiona na drogą kawiarnię i punkt widokowy. W międzyczasie zaczęło pokrapywać, więc schowałyśmy się przed deszczem na balkonie kawiarni. Gdy się rozpogodziło, zaczęłyśmy iść z powrotem w kierunku centrum miasta.

Po pewnym czasie zrobiłyśmy się głodne. Niestety nie udało nam się znaleźć po drodze żadnej restauracji, która serwowałaby wegetariańskie jedzenie. Pomimo naszej surowej zasady, żeby nie jeść fastfoodów, poddałyśmy się i zamówiłyśmy w przydrożnym barze wegetariańską pizzę za 7,80 euro. Dostałyśmy puszkę coca-coli gratis. Nie chcąc złamać naszej kolejnej zasady (niepicia tego rodzaju napojów), stwierdziłyśmy, że oddamy ją losowej osobie na ulicy.

Przechodząc koło supermarketu uznałyśmy, że nasza wizyta w Wiedniu byłaby niekompletna, gdybyśmy nie zwiedziły sklepu. Weszłyśmy więc do środka i spędziłyśmy tam dość sporo czasu, przypominając sobie niemieckie tłumaczenia różnych produktów i porównując ceny artykułów w Polsce i w Austrii. Krótko mówiąc, warzywa i owoce nie były o wiele droższe niż w naszym kraju, ale za niektóre rzeczy trzeba by było zapłacić tam czterokrotnie więcej. Znalazłyśmy tanie jogurty po 29 centów i kupiłyśmy sobie dwa na śniadanie.

Wciąż miałyśmy jeszcze trochę czasu na chodzenie po mieście, bo nasi gospodarze nie zdążyli jeszcze wrócić z pracy. Napotykając po drodze mały park, postanowiłyśmy zatrzymać się tam i przez chwilę poodpoczywać.

Akurat tak się złożyło, że dotarłyśmy do mieszkania równocześnie z Doris. Poczekałyśmy chwilę na Matthiasa, a potem Maja poprowadziła jogę dla całej naszej czwórki.
Maja robiąca szpagat francuski (Hanumanasana) w pobliżu Pałacu Schönbrunn
Rozciągnięte i odprężone rozmawiałyśmy z Doris na balkonie (nasi gospodarze hodowali tam od pewnego czasu własne warzywa w doniczkach), a w międzyczasie Matthias przygotował dla nas smakowitą kolację.

Przy stole wszyscy dzieliliśmy się wrażeniami z odbytych przez nas do tej pory podróży. Dowiedzieliśmy się, że Doris i Matthias byli w wielu miejscach na świecie, między innymi w kilku krajach Azji i Ameryki Południowej. Oni również, tak jak my, byli wegetarianami.

Matthias pomógł nam wybrać miejsce, z którego moglibyśmy zacząć łapać stopa nazajutrz rano i wytłumaczył, jak tam dojechać komunikacją miejską.

Wszyscy planowaliśmy wstać następnego dnia o godzinie siódmej, więc położyliśmy się spać przed północą.


28 czerwca 2015

Dzień 3. Szczęśliwy zbieg okoliczności

Data: 28 czerwca 2015
Trasa: Budapeszt – Wiedeń
Złapane pojazdy: 2

Tym razem udało się nam zacząć łapać stopa wczesnym rankiem. Zjadłyśmy na śniadanie naleśniki z białym serem, a potem Etelka podwiozła nas na stację benzynową przy autostradzie w kierunku Wiednia (po węgiersku nazwa miasta brzmi “Bécs”).

Na pożegnanie dostałyśmy po dwa naleśniki, żebyśmy miały się czym pożywić w czasie podróży. Niestety nie wzięłyśmy ze sobą żadnych sztućców, więc musiałyśmy coś wymyślić, żeby mieć czym jeść. Wpadłyśmy na pomysł poproszenia o plastikowe noże w przystacyjnej kawiarni. Od tej pory zawsze zaopatrywałyśmy się w komplety plastikowych sztućców w barach lub restauracjach napotykanych po drodze.

Idąc koło wyjazdu ze stacji spotkałyśmy dwóch autostopowiczów. Obie uznałyśmy, że chyba byli oni niedoświadczeni, skoro wybrali do stania takie słabe miejsce. Wiedząc lepiej, udałyśmy się w stronę dystrybutorów, żeby bezpośrednio rozmawiać z kierowcami, którzy w tym czasie tankowali. Niestety po kilku minutach zjawił się strażnik, który powiedział nam, żebyśmy poszły łapać stopa gdzieś indziej. Koniec końców, również wylądowałyśmy przy wyjeździe...

Nie miałyśmy zbyt wiele nadziei, żeby dostać się z takiego miejsca bezpośrednio do Wiednia. Marzyłyśmy tylko o tym, żeby ktoś podwiózł nas chociaż kawałek na jakąś lepszą stację lub przystanek autobusowy po drodze. Traf chciał, że kierowca, który po kilkunastu minutach się przy nas zatrzymał, jechał akurat przez Wiedeń :-)

Był to bardzo przyjazny Węgier pracujący w Berlinie, który dopiero co został tatą. Powiedział nam, że jeździł tą trasą barczo często i zawsze ogłaszał na blablacar.com, że ma wolne miejsca w samochodzie. Tym razem nikt mu nie odpowiedział, więc gdy nas zobaczył, postanowił nas zabrać, żeby mieć z kim pogadać po drodze. Znowu nam się udało!

Przejazd przez granicę węgiersko-austriacką
Przejechałyśmy ponad 200 kilometrów w dwie godziny. Kierowca wysadził nas na wielkiej stacji benzynowej pod Wiedniem. Tam zjadłyśmy nasze naleśniki, a potem udało się nam przekonać jakąś parę jadącą w kierunku centrum, żeby nas ze sobą zabrała.

Chodząc po Wiedniu przypominałyśmy sobie podstawowe słówka po niemiecku. Obydwie miałyśmy okazję uczyć się tego języka w szkole, ale z powodu braku używania go od tamtego czasu, bardzo dużo pozapominałyśmy.

Było gorąco i ciężar plecaków trochę uprzykrzał nam życie, dlatego przechodząc w pobliżu parku w centrum Wiednia (zwanego der Volksgarten), zdecydowałyśmy się zostać w nim chwilę i odpocząć. Przez jakiś czas relaksowałam się czytając książkę Dana Browna pt. “Inferno”, ale po chwili przysnęłam.

Maja zrobiła mi zdjęcie, gdy przysnęłam w parku
W międzyczasie Maja uczyła się japońskiego, używając do tego programu Anki. Od września miała zacząć pracę w Japonii, więc przygotowywała się do tego ucząc się języka przez co najmniej dwie godziny dziennie (i robiła tak od około dwóch lat!). Kiedy tylko miała chwilę wolnego czasu, np. w samochodach czy w parkach, ćwiczyła mówienie, a także czytanie i pisanie japońskich znaczków.

Po dwóch godzinach ponownie zaczęłyśmy zwiedzanie. Zrobiłam mostek (pozę fachowo nazywającą się Urdhva Dhanurasana, czyli tę samą, którą Maja chciała zrobić na wieży) na schodach miejskiego ratusza, potem przyglądałyśmy się wiedeńskiej architekturze (szukając w międzyczasie dostępu do wifi, żeby ściągnąć jakiś słownik niemiecko-angielski), napełniłyśmy puste butelki darmową wodą pitną z dystrybutora stojącego przy drodze (“Trinkwasser”), posłuchałyśmy jak jakiś mężczyzna gra na butelkach przy przystanku metra, a potem z powrotem wróciłyśmy do naszego ulubionego parku. Tym razem siedziałyśmy przy Świątyni Tezeusza.

Mostek na schodach miejskiego ratusza
W pobliżu była toaleta publiczna, ale żeby jej móc użyć trzeba było włożyć w zamek w drzwiach 50 centów. Skorzystałam z rady Mai, żeby poczekać, aż ktoś do wejdzie do środka, zaczaić się i prześlizgnąć się, jak ta osoba będzie wychodziła. Kilka austriackich kobiet, które za mną stały, uznało to za genialne i zrobiło tak samo.

U naszych następnych gospodarzy, Doris i Matthiasa, miałyśmy pojawić się dopiero około jedenastej w nocy, bo tego dnia wracali do domu później niż zwykle. Podróż do ich mieszkania zajęła nam strasznie dużo czasu, bo szłyśmy kilka kilometrów, a poza tym byłyśmy zmęczone i w związku z tym miałyśmy kilka dłuższych postojów po drodze.

Byłyśmy zmęczone i miałyśmy kilka dłuższych postojów po drodze
Kiedy w końcu dotarłyśmy na miejsce, zostałyśmy przywitane przez młodą uśmiechniętą parę. Ich mieszkanie było bardzo nowoczesne i przestronne. W tym dniu wyczerpałyśmy już swoje zapasy energii, więc porozmawiałyśmy z nimi tylko przez chwilę i potem szybko położyłyśmy się spać.

Na szczęście planowałyśmy zostać u nich jeszcze jedną noc.


27 czerwca 2015

Dzień 2. Zadziwione ludzką gościnnością

Data: 27 czerwca 2015
Zwiedzane miasto: Budapeszt

Gdy obudziłam się rano, Etelka już od jakiegoś czasu krzątała się po kuchni. Po odebraniu maili i wiadomości na portalu couchsurfing.com (nadal szukałyśmy noclegów w trzech europejskich miastach) zostałyśmy poczęstowane pysznym śniadaniem: musem z ogródkowych brzoskwiń, mlekiem sojowym własnej produkcji i czekoladowo-orzechowymi batonikami. W takich chwilach uwielbiam być wegetarianką!

Gdy już się pożywiłyśmy, nasi gospodarze zawieźli nas swoim samochodem do centrum Budapesztu i oprowadzili po zamku. Nie lubimy biegać od zabytku do zabytku, jak to mają w zwyczaju typowi turyści, więc wystarczyło nam to, że trochę się przespacerowałyśmy i zobaczyłyśmy najistotniejsze rzeczy. Zamek urzekł nas swoją wyjątkowością  okazało się, że budynki publiczne, a nawet domy mieszkalne, są jego częścią.


Zdjęcie na zamku w Budapeszcie
Spacerując zrobiliśmy kilka zdjęć, natknęliśmy się na ciekawe wysokie drzewa z owocami, które wyglądały jak truskawkojeżyny (zdjęcie poniżej), a potem siedząc na przyzamkowej polance zjedliśmy bułki domowej roboty z kilkoma rodzajami past wegańskich i świeżymi warzywami.


Ciekawe drzewa z dziwnymi owocami
Potem Etelka powiedziała nam co powinniśmy jeszcze zobaczyć podczas naszej wycieczki i udała się ze swoim chłopakiem z powrotem do domu.

Rozważałyśmy zjechanie na dół słynną kolejką linową, ale zrezygnowałyśmy, gdy okazało się to być zbyt kosztownym interesem. Zamiast tego przeszłyśmy przez Most Łańcuchowy na drugą stronę rzeki i weszłyśmy na wieżę Bazyliki Św. Stefana. Wyniosło nas to 800 forintów za dwie osoby (około 10 zł).

Widoki z wieży Bazyliki św. Stefana

Z wieży podziwiałyśmy między innymi swoistą czerwień dachówek i kontrast pomiędzy dwoma częściami miasta – płaskim i równinnym Pesztem oraz Budą z jej wzgórzami i pagórkami.

Maja wpadła na pomysł, żeby spróbować zrobić mostek (Urdhva Dhanurasana) na balustradzie, ale na szczęście udało mi się ją przekonać, że to nie był najlepszy pomysł :-) Skończyło się na długiej rozmowie o spadaniu, lądowaniu, skakaniu ze spadochronem i lataniu paralotnią (Maja miała okazję spróbować kilka razy w swoim życiu tego ostatniego).

Na mapie znalazłyśmy Wyspę Małgorzaty i postanowiłyśmy zobaczyć, co na niej jest. Aby do niej dotrzeć, przeszłyśmy się brzegiem Dunaju. Po drodze natknęłyśmy się na zachwycający strzelisty budynek parlamentu.

Strzelisty budynek parlamentu
Gdy zobaczyłyśmy wyspę, byłyśmy, prawdę mówiąc, trochę rozczarowane. Nie spodziewałyśmy się, że przez jej środek prowadzi długa szeroka asfaltowa droga, po której chodzą tłumy turystów. Wyobrażałyśmy sobie, że jest to spokojny teren z parkiem albo czymś w tym rodzaju...

Asfaltowa droga prowadząca przez wyspę

Czekając chwilę na Maję, znalazłam stoisko z lodami i zaczęłam przyglądać się ich smakom. Jeden z nich nie był podpisany i wyglądał dość niespotykanie, więc zapytałam o niego sprzedawcę. Zanim zdążyłam zareagować, wziął wafelek i włożył do niego gałkę. Zaskoczona próbowałam mu wytłumaczyć, że ja chciałam się tylko dopytać, a nie złożyć zamówienie. Wzruszył ramionami i odparł, że mogę go sobie wziąć za darmo, bo jedna gałka jest gratis. Co prawda wybrałabym inny smak, ale chyba nie powinnam narzekać – Maja musiała za swoją niby-gratisową gałkę zapłacić.

Okazało się, że mimo naszych obaw co do wyglądu wyspy, znajdował się tam park, i to całkiem spory. Ludzie spędzali tam czas robiąc różne ciekawe rzeczy.

Maja wypatrzyła pół-Polkę ćwiczącą chodzenie po linie i zapytała, czy może się przyłączyć. Jeśli ktoś zna Maję, to domyśla się, że oznaczało to, że musiałam poczekać, aż uda jej się przejść z jednego końca liny do drugiego bez spadnięcia. Na szczęście nie trwało to zbyt długo, bo próbowała już wcześniej robić takie rzeczy.

Dziewczyna chodząca po linie

Po obejrzeniu na wyspie ruin starego zamku i mini zoo, wróciłyśmy autobusem do domu Etelki. Tym razem postanowiłam przyłączyć się do Mai i również poćwiczyć jogę. Gdy skończyłyśmy, dostałyśmy smakowity ryż z warzywami na kolację.

Cóż, jednym słowem, nasi gospodarze byli naprawdę niesłychanie mili i gościnni. Co więcej, okazało się, że uszykowali dla nas swoje własne łóżko, żeby było nam wygodniej, a sami poszli spać do… namiotu!


26 czerwca 2015

Dzień 1. Wyruszamy!

Data: 26 czerwca 2015
Trasa: Kraków – Budapeszt
Złapane pojazdy: 3

Wyruszyłyśmy. Naszą autostopową podróż zaczęłyśmy o 11 na przystanku przy ulicy Zakopiańskiej. Co prawda chciałyśmy wyjść na drogę wcześniej, żeby mieć większą szansę na dotarcie do Budapesztu przed zmrokiem, ale ostatecznie jakoś nam nie wyszło... Miałyśmy ze sobą plecaki, śpiwór i torbę pełną jedzenia (kupionego tego samego dnia rano).

Po około pół godziny naszego czekania przy drodze, zatrzymał się przy nas student geologii. Jadąc z nim dowiedziałyśmy się między innymi o tym, jak łatwo udawało mu się złapać stopa w Bieszczadach. Dowiózł nas on do Pcimia, gdzie wysiadłyśmy przy wjeździe na drogę ekspresową wiodącą w kierunku Słowacji.

Niestety okazało się, że nie było tam zbyt dużo miejsca, żeby samochody mogły zjechać na pobocze i nas zabrać. W związku z tym stałyśmy tam około godziny. W pewnym momencie Maja chyba zaczęła się nudzić, bo wspięła się na przydrożną barierkę i stamtąd próbowała machać do kierowców.

Co jak co, ale warto było trochę poczekać. Bardzo sympatyczny student informatyki, który po jakimś czasie się przy nas zatrzymał, jechał do swojego domu w Chyżnem. To oznaczało, że miałyśmy podwózkę aż do samej granicy polsko-słowackiej.

Na stacji benzynowej, na której wysiadłyśmy, zdałyśmy sobie sprawę, że zrobiło się już dość późno. Przed nami była do przejechania jeszcze cała Słowacja, a potem, przy odrobinie szczęścia, transport bezpośrednio z Šahy (miasto na granicy słowacko-węgierskiej) do Budapesztu.

Niestety, żaden z kierowców, którzy tankowali w Chyżnem, nie chciał nas zabrać. Powoli zaczęłam tracić nadzieję i przyzwyczajać się do myśli, że będziemy musiały spać gdzieś w przydrożnych krzakach...

Jeden z kierowców, który nam pomógł
Nagle jakiś mężczyzna zaczął do nas wołać. Okazało się, że zaprosił nas to swojego samochodu, którym jechał (nie mogłam w to uwierzyć!)... prosto do Budapesztu!

Jak się później dowiedziałam, Maja już wcześniej rozmawiała z tym kierowcą, ale wtedy nie zgodził się on, żebyśmy się z nim zabrały. Najwidoczniej potem przez jakiś czas obserwował nas szukających bezskutecznie podwózki, a po skonsultowaniu się w tej sprawie z rodziną, zaakceptował nas jako pasażerów. Jechałyśmy z nim i jego żoną, podążając za resztą ich krewnych, którzy byli w drugim samochodzie.

Przeprawa przez Słowację była bardzo powolna. Przez większość czasu nie dało się jechać więcej niż 80 km/h. Kiedy w końcu dotarliśmy do Budapesztu, było około siódmej.

Po pożegnaniu się z rodzinką udałyśmy się do najbliższego supermarketu, który był po drodze. Wymieniłyśmy tam 50 złotych na węgierskie forinty, a potem pojechałyśmy komunikacją miejską na drugi koniec miasta, aby spotkać się z naszą pierwszą couchsurfingową gospodynią  Etelką.

W drodze do domu Etelki
Kiedy przyjechałyśmy pod wskazany adres, ujrzałyśmy mały domek z wielkim ogrodem. Gdy weszłyśmy na podwórko, przywitał nas radosny brązowy wyżeł o imieniu Dió (“orzech włoski” po węgiersku) i od razu poczułyśmy się jak w domu.

Niemniej jednak, byłyśmy bardzo zmęczone podróżą, a poza tym było już dość późno. W związku z tym, po krótkiej pogawędce (i wypiciu szklanki pysznego mleka ryżowego produkcji Etelki i jej chłopaka), szybko położyłam się spać. Maja czuła się zesztywniała po całodziennym siedzeniu w autach, dlatego poćwiczyła przez chwilę jogę i dopiero wtedy do mnie dołączyła.

Zanim zasnęłam w końcu zdałam sobie sprawę – naprawdę byłyśmy w Budapeszcie! Ten dzień był niezwykły. Ale to był dopiero początek naszej przygody.