3 lipca 2015

Dzień 8. Szalony Kapelusznik

Data: 3 lipca 2015
Trasa: Frankfurt nad Menem – Fischbach
Złapane pojazdy: 4

Zgodnie z radą Markusa zdecydowałyśmy spróbować złapać stopa na lotnisku we Frankfurcie. Aby się tam dostać, musiałyśmy kupić bardzo drogie bilety autobusowe (4,55 euro za jeden!). Mimo że na lotnisku było bardzo dużo samochodów, znakomita większość z nich czekała na swoich właścicieli aż wrócą z wakacji. Próbowałyśmy zatrzymywać pojazdy w wielu punktach lotniska, niestety bez skutku.

Ociekałyśmy potem, więc postanowiłyśmy poszukać jakiegoś innego miejsca, z choć odrobiną cienia. Nie mając innych sensownych opcji stanęłyśmy na utwardzonym poboczu przy pobliskiej autostradzie. Po kilku minutach zatrzymał się przy nas jakiś duży samochód. Niestety, zamiast podwózki otrzymałyśmy polecenie, żeby przenieść się gdzieś indziej, bo w tamtym miejscu nie wolno było łapać stopa.

Mijało coraz więcej czasu, a my wciąż nie przejechałyśmy nawet jednego kilometra. Nasz entuzjazm się zmniejszył, więc Maja wpadła na pomysł, żeby dla poprawy nastroju zsynchronizować machanie do kierowców.

W naszym niezbędniku autostopowicza miałyśmy ze sobą kilka białych kartek A4, dwa czarne markery i kawałek tektury (podkładałyśmy go pod kartki, aby nie trzepotały one na wietrze). Dzięki temu codziennie mogłyśmy produkować świeże tabliczki z nowymi napisami. Tym razem, oprócz standardowej tabliczki z nazwą miejscowości, mieliśmy drugą z napisem: “Help us! So hot”.

W drodze z lotniska na autostradę
W końcu, po mniej więcej kilkunastu minutach od wyprodukowania drugiej tabliczki, zatrzymał się przy nas pomarańczowy samochód. Para, która w nim jechała, podwiozła nas na stację benzynową w Ramstein-Miesenbach. Gdy tylko wysiedliśmy z samochodu, Maja zauważyła, że zostawiła w nim swój kapelusz. Postanowiłyśmy poczekać chwilę z nadzieją, że para zauważy go leżącego na tylnym siedzeniu i zawróci. W międzyczasie załatwiłam w pobliskim barze dwa zestawy plastikowych sztućców i zjadłyśmy nasze drugie śniadanie.

Po pewnym czasie zdecydowałyśmy się nie czekać już dłużej. Zapisałam w zeszycie “HAT FOR HONEY”, aby sprawdzić, czy prawo przyciągania zadziała i czy uda się nam w jakiś sposób zdobyć kapelusz za darmo. W międzyczasie Maja zdążyła przekonać dwóch Niemców, który jechali do Szkocji, aby chodzić tam po górach, żeby przełożyli swoje rzeczy z tylnego siedzenia do bagażnika (żebyśmy miały gdzie siedzieć) i podwieźli nas do Luksemburga (miasta).

Zostawili nas oni przy jakimś supermarkecie. Robiąc tam zakupy byłyśmy trochę zdezorientowane, bo nie mogłyśmy się połapać, czy ludzie mieszkający w tym państwie używają na co dzień francuskiego czy też niemieckiego (potem okazało się, że mówią oni po luksembursku).

Maja w nowym kapeluszu
Chwilę potem Maja wpadła na szalony pomysł – zrobiła sobie kapelusz z pudła kartonowego z supermarketu. Wielu ludzi, których mijałyśmy, uśmiechało się do nas, machało lub mówiło mu “Nice hat!”. Udało nam się nawet dzięki temu złapać autobus na stopa – kierowca podwiózł nas jeden przystanek za darmo.
Złapałyśmy autobus na stopa :-)
Po drodze na kolejny przystanek autobusowy natknęłyśmy się na wielką dolinę i Most Wielkiej Księżnej Charlotty (albo po prostu Czerwony Most) zawieszony nad nią. Kiedy przyjrzałam się bliżej jego masywnej konstrukcji i wysokości, przeraziłam się.
Most Wielkiej Księżnej Charlotty (na zdjęciu nie wygląda tak imponująco jak w rzeczywistości)
Na przystanku autobusowym spotkałyśmy sympatycznego Kanadyjczyka. Gdy opowiadałyśmy mu o naszych autostopowych przygodach i wszyscy zanosiliśmy się od śmiechu, jakiś jadący samochodem facet zatrzymał się przy nas i zatrąbił. Ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu, podał nam przez okno pomarańczowy kapelusz ING!
Maja dostała kapelusz za darmo. Prawo przyciągania działa ;)
Śmiejąc się jeszcze bardziej niż poprzednio, przez jakiś czas jechałyśmy autobusem z naszym nowym kanadyjskim znajomym. Potem zrobiłyśmy sobie z nim zdjęcia, pożegnałyśmy się z nim i podjechałyśmy kolejnym autobusem do Mersch. W międzyczasie Maja wyrzuciła swój poprzedni ręcznie robiony kapelusz. Niedługo potem żałowała tego czynu – powiedziała, że był on o wiele bardziej “cool” (w dwóch znaczeniach: czadowy i chłodny) niż ten z ING.
Z sympatycznym Kanadyjczykiem, którego spotkałyśmy
Siedziałyśmy przez jakiś czas w parku w Mersch, a potem zaczęłyśmy iść w kierunku Fischbach. Nie podobał mi się pomysł, żeby iść pieszo 8 kilometrów, ale niestety żaden z kierowców nie chciał się przy nas zatrzymać. Zrezygnowane i zmęczone szłyśmy wzdłuż ulicy i patrzyłyśmy jak wszystkie żółto-czarne tablice rejestracyjne się od nas oddalają.
Park w Mersch. Nie było tam tabliczki "Zakaz jogi na moście" ;)
Jednakże, nawet w Luksemburgu, gdzie podobno ludzie nie lubią swoich własnych sąsiadów, a co dopiero obcokrajowców, złota zasada autostopowania (“ktoś prędzej czy później się zatrzyma”) się sprawdziła – udało nam się złapać podwózkę. Co więcej, kierowca zawiózł nas aż do samego Fischbach, mimo że był on położony o kilka kilometrów dalej niż jego dom. Ów chłopak studiował kiedyś w Niemczech i we Francji, więc może to dlatego był bardziej otwarty na inne kultury...

Gdy zajechałyśmy pod ładny domek z japońskim dachem, czekałyśmy chwilę na naszego gospodarza Michela i jego żonę Hiroko. Okazało się, że skręciła ona sobie niestety tego dnia kostkę, więc musieli oni udać się do szpitala.
Czekając na naszych gospodarzy
Potem nasza piątka (bo kilkanaście minut później przyjechała do domu ich nastoletnia córka Mariko) rozmawiała sobie miło, siedząc przy stole i jedząc kolację. Maja i ja byłyśmy pełne podziwu, że dziewczyna mówiła po luksembursku do swojego ojca, po japońsku do matki, a po angielsku do nas, i nie miała z tym żadnych problemów (języki się jej nie mieszały).

Po kolacji słuchałyśmy jak mama i córka grały na fortepianie. Maja był zafascynowana instrumentem, który nasi gospodarze mieli w swoim domu. Sama również zagrała na nim przez chwilę.

Przed pójściem spać spojrzałyśmy na globus stojący w naszym pokoju i zdałyśmy sobie sprawę, że kawałek świata, który planowałyśmy odwiedzić w czasie tej wycieczki był bardzo malutki. Jest jeszcze tyyyyle innych miejsc na Ziemi, które chciałybyśmy zobaczyć!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz