13 marca 2016

Ravenna. Pierwsza autostopowa wyprawa we Włoszech

Data: 12 marca 2016
Trasa: Bolonia  Ravenna  Bolonia
Złapane pojazdy: 5

Od 10 lutego jestem na Erasmusie w Bolonii. Włochy to piękny i różnorodny kraj, dlatego mam zamiar podróżować po tym kraju ile tylko się da.

Słyszałam, że łapanie stopa we Włoszech jest bardzo trudne (bo ludzie nie są do tego przyzwyczajeni) i... nielegalne. Sprawdziłam w Internecie, czy jest to prawda. Okazuje się, że faktycznie nie można tego robić, ale tylko na autostradach. Niestety wliczają się w to również stacje benzynowe przy trasie... Szczerze powiedziawszy trochę komplikuje to moje plany, ale i tak zdecydowałam się spróbować.

Gdy jestem tutaj, we Włoszech, nie mogę łapać stopa z Mają ( :( ), gdyż od września mieszka ona w Japonii. W związku z tym musiałam sobie poszukać innego towarzystwa (przyznaję, że nie mam odwagi podróżować tutaj w pojedynkę). Wstawiłam ogłoszenie na facebookowej grupie "Foreigners in Bologna", i po jakimś czasie napisała do mnie Ola, która wyraziła chęć wspólnego stopowania :)

Umówiłyśmy się na spotkanie kilka dni później i jako nasz pierwszy cel wybrałyśmy Ravennę, która jest położona około 80 kilometrów od Bolonii. Według nas była to sensowna odległość na sprawdzenie jak to jest z tym łapaniem stopa na włoskich drogach.

Ola i ja w Ravennie
Chciałyśmy zostać w Ravennie dwa dni, żeby móc lepiej poczuć jej klimat. Szukałyśmy hostów, którzy mogliby nas przenocować (na couchsurfing.com), ale niestety nie udało się nam nikogo znaleźć. Koniec końców postanowiłyśmy przyjechać do Ravenny rano, pochodzić po mieście kilka godzin i po południu spróbować złapać coś z powrotem do Bolonii, albo ewentualnie wrócić pociągiem, gdybyśmy nikogo nie zatrzymały przed zachodem słońca.

Zdecydowałyśmy zacząć łapać stopa na stacji benzynowej, która znajduje się 10 minut na nogach od mojego mieszkania. Niestety okazało się, że była ona usytuowana za blisko centrum miasta. Mimo że przejeżdżało koło nas bardzo dużo samochodów, żaden z nich się nie zatrzymał. Najprawdopodobniej większość z nich nie opuściła nawet granic miasta. Gdy stałyśmy sobie tak przy drodze, jeden z mijających nas rowerzystów zaproponował nam  z uśmieszkiem na ustach podwózkę do Ravenny.

Po godzinie czekania postanowiłyśmy zmienić miejscówkę. Szłyśmy podążając za znakami drogowymi wskazującymi na Ravennę. Po drodze zobaczyłyśmy stację benzynową, która znajduje się dość blisko autostrady wiodącej w kierunku Rimini i Ravenny. Stwierdziłyśmy, że miejsce wydaje się w porządku i ustawiłyśmy się przy wjeździe na tę stację.

Piazza Del Popolo
Tym razem nie minęło więcej niż pół godziny i zatrzymał się przy nas samochód. Byłyśmy tak zaabsorbowane uśmiechaniem się do przejeżdżających kierowców, że wcale go nie zauważyłyśmy. Kierowca musiał aż zatrąbić, żeby nas poinformować, że na nas czeka. Eh, czyli znowu mi się to przytrafiło, mimo tego, że obiecałam sobie, że będę bardziej uważna i będę się częściej oglądać za siebie... (miałam wiele takich sytaucji, np wtedy)

W każdym razie kierowca był bardzo sympatyczny. Po drodze rozmawialiśmy sobie miło... po włosku. Zaczęłam się uczyć włoskiego pięć miesięcy wcześniej, więc w moim przypadku budowanie nawet najprostszego zdania wymagała sporo wysiłku. Niemniej jednak była to bardzo dobra okazja, żeby zmusić się trochę do mówienia w tym języku. Więc nie będę narzekać :-)

Trafiło nam się bardzo dobrze − była to podwózka bezpośrednio do Ravenny. Pożegnaliśmy się z kierowcą w pobliżu zabytkowego centrum miasta. Zanim odjechał, podziękował nam on za to, że mógł doświadczyć czegoś nowego w swoim życiu (!)

Moje pierwsze lody w Italii - świętowanie sukcesu :)
Na miejsce zajechałyśmy około 11:30. Zgodnie z planem powinnyśmy zacząć wracać do Bolonii około 17:00, więc miałyśmy tylko kilka godzin na zwiedzanie. Po zjedzeniu drugiego śniadania, zaczęłyśmy naszą przechadzkę po mieście.

Ravenna jest bardzo ładna i bardzo spokojna w porównaniu do Bolonii. Przespacerowałyśmy się po historycznej części miasta, zjadłyśmy tradycyjne włoskie gelati (lody) na Piazza del Popolo i odwiedziłyśmy sklep sprzedający ręcznie robione mozaiki i drewniane ozdóbki. Okazało się, że była to równocześnia pracownia, w której te mozaiki wykonywano. Zakradłyśmy się na strych, gdzie były one przechowywane.

Pracownia mozaikowa
Hipcio
Chciałyśmy odpocząć i zjeść lunch na plaży, ale okazało się, że jest ona oddalona od Ravenny o jakieś 10 kilometrów :-) Ostatecznie usiadłyśmy sobie w pobliżu miejskiego portu. Odpoczywało się nam tam bardzo przyjemnie, gdyż dzień był ciepły i słoneczny, a ponadto w tym miejscu nie było żadnych turystów.

Port w Ravennie
Co muszę zobaczyć w każdym mieście, które odwiedzam? Oczywiście park :-) (zobacz np. tu) Ten, który odwiedziłyśmy w Ravennie jest dość duży i zielony i znajduję się w nim Mauzoleum Teodoryka (króla Ostrogotów i władcy włoskiego na przełomie V i VI wieku).

Około 17:00 zaczęłyśmy kierować się w stronę autostrady w kierunku Bolonii, szukając po drodze miejsca, które nadawałoby się do łapania stopa. Wybrałyśmy wjazd na stację benzynową przy drodze wiodącej do autostrady.

Po kilkunastu minutach zatrzymała się przy nas para i zaproponowała podwózkę, niestety tylko 20-kilometrową, do Russi. Powiedzieli, że nie będzie żadnego problemu, żeby złapać stamtąd stopa do autostrady. Jak się okazało, wysadzili nas na małej drodze w centrum miasta, a żeby dotrzeć do jakiejś sensownej drogi wiodącej do trasy musiałybyśmy przejść kilka kilometrów...

Nie miałyśmy zbyt dużego wyboru. Miałyśmy tylko nadzieję, że ktoś podrzuci nas do Faenzy, skąd można by było próbować dojechać do Bolonii drogą krajową (Strada Statale). Ponadto zaczęłyśmy się trochę martwić − im dłużej czekałyśmy, tym niżej znajdowało się słońce...

Szczęśliwie, pół godziny później siedziałyśmy sobie w trzyosobowym vanie, wraz z dwoma Włochami, którzy zaoferowali nam podwózkę do Faenzy. Było nam tam trochę ciasno, a moje nogi prawie że dotykały kierownicy, przez co kierowca miał pewne problemy ze zmianą biegów. Niemniej jednak przejażdżka mi się podobała − mężczyźni byli bardzo zabawni, a krajobraz widoczny za oknem malowniczy...

W Faenzie udało nam się załapać na krótką podwózkę do Castel Bolognese (tylko niecałe 10 kilomerów). Do tego czasu słońce zdążyło już zajść za horyzont. Ogólnie rzecz biorąc wolę nie zatrzymywać samochodów w ciemności, ale tym razem niestety nie było żadnej innej sensownej opcji. W związku z tym łapałyśmy dalej.

Na całe szczęście nie musiałyśmy spędzać nocy na dworcu kolejowym, albo w krzakach gdzieś w Castel Bolognese, ani też maszerować w ciemnościach 40 kilometrów, żeby dostać się do domu − po dwudziestu minutach zatrzymał się przy nas kierowca, z którym dojechałyśmy do samej Bolonii. Hurra! Co więcej, zostałyśmy wysadzone w takim miejscu, że przeszłam tylko 50 metrów i byłam w moim mieszkaniu :-)

Podsumowując, zdaje się, że stopowanie we Włoszech JEST możliwe. Pora zorganizować jakąś dłuższą wycieczkę :-)



Mostek przy porcie w Ravennie


14 lipca 2015

Podsumowanie

DLACZEGO JA I MAJA CHCIAŁYŚMY POJECHAĆ NA TAKĄ WYCIECZKĘ

Z początkiem tegorocznych wakacji wraz z Mają (moją towarzyszką życia) postanowiłyśmy wybrać się na wycieczkę autostopową do Chorwacji, w jedną stronę jadąc przez Węgry, a w drugą przez Austrię. W maju tego roku udałyśmy się autostopem na dwudniową wycieczkę do Czech, co było naszym pierwszym tego typu wspólnym wyjazdem. Pomysł podróżowania w taki sposób bardzo nam się spodobał i od razu postanowiłyśmy, że musimy taki wypad powtórzyć, ale tym razem miałby on być dłuższy i w jakieś bardziej odległe od Krakowa miejsce.

Nasze początkowe plany uległy jednak zmianie, w związku z tym, że Maja 6 lipca musiała się pojawić w Brukseli na spotkaniu dla uczestników programu "Vulcanus in Japan". Może w takim razie pojechać stopem do Belgii? Czemu nie!

JAK WYBRAŁYŚMY TRASĘ

Postanowiłyśmy, że będzie to wycieczka autostopowo-couchsurfingowa. Na stronie couchsurfing.com można znaleźć ludzi, którzy podróżników mogą przyjąć pod swój dach za darmo. Spędziłyśmy kilka dni na pisaniu wiadomości do takich ludzi, mieszkających w różnych europejskich miastach, opisując w nich nasze plany i prosząc o udostępnienie jakiegoś miejsca do spania. Wyjeżdżając z Polski, nadal nie miałyśmy wszystkich odpowiedzi.

Chciałyśmy mieć lepsze szanse na przyjechanie do naszych gospodarzy przed zmrokiem (lub po prostu zajechanie do nich danego dnia), biorąc pod uwagę nieprzewidywalność naszego "szczęścia" w łapaniu stopa, oraz mieć czas na zwiedzanie odwiedzanych przez nas miast, dlatego też ustaliłyśmy, że będziemy pokonywać tylko około 300 kilometrów dziennie.

Ostatecznie trasa naszej wyprawy wyglądała mniej więcej tak:

Mapka naszej podróży stworzona przez Maję
ILE PIENIĘDZY WYDAŁYŚMY W CZASIE WYPRAWY

W ciągu całego 18-dniowego wyjazdu wydałyśmy w sumie tylko około 680zł za dwie osoby, czyli mniej więcej 20zł za osobę za dobę. Naszymi głównymi wydatkami było jedzenie i bilety komunikacji miejskiej (raczej nie dałoby się jeździć na stopa po centrach miast).

Kolekcja biletów komunikacji miejskiej zakupionych podczas naszej wyprawy
CO JEST OPISANE NA MOIM BLOGU

Czytając o naszym EUROTRIPIE dowiesz się m.in.:
  • jak niesamowicie mili i gościnni byli ludzie, u których nocowałyśmy,
  • jak pomocni okazali się niektórzy kierowcy, których złapałyśmy na stopa (w szczególności: Dzień 5Dzień 6Dzień 7Dzień 8Dzień 9Dzień 12Dzień 16), 
  • jakie szczęście nam czasem dopisywało − nawet gdy nasza sytuacja wydawała się beznadziejna, wszystko się dobrze kończyło (Dzień 1Dzień 3Dzień 8Dzień 14),
  • jak udało nam się zdobyć pewne rzeczy za darmo (Dzień 2Dzień 8Dzień 12),
  • jak udało nam się złapać na stopa autobus (Dzień 8),
  • co się stało, gdy nie byłyśmy zbyt uważne (Dzień 10Dzień 12Dzień 13Dzień 14),
  • jakie śmieszne sytuacje się nam zdarzyły (Dzień 5Dzień 8Dzień 13),
  • jakie rzeczy ze sobą zabrałyśmy (Dzień 1Dzień 8) oraz jak radziłyśmy sobie, gdy nie miałyśmy czym jeść,
  • w jakich miejscach i w jaki sposób próbowałyśmy łapać stopa,
  • jak udało nam się przetrwać falę upałów, które napłynęły w tym czasie do Europy.

13 lipca 2015

Dzień 18. Powrót Zombie

Data: 13 lipca 2015
Trasa: Nysa – Kraków
Złapane pojazdy: 3

Sobotę spędziłyśmy z dziadkami Mai.

W niedzielę rano dziadek zawiózł nas na drogę wjazdową na autostradę w kierunku Krakowa. Łapałyśmy stopa stojąc przy bramkach. Byłyśmy ciekawe, czy ktoś zdecyduje się nas zabrać (za darmo), mimo że sam będzie musiał zapłacić za przejazd.

Pewien kierowca tira się zdecydował. Zajechałyśmy z nim do Gliwic, rozmawiając po drodze o różnicach między mieszkańcami różnych państw europejskich, i miejscach, które warto odwiedzić w Europie.

Na stacji benzynowej, na której wysiadłyśmy, udało nam się znaleźć chętnego, żeby nas podwieźć, dopiero po około pół godziny. Przejechałyśmy z nim tylko do następnej stacji benzynowej, ale to nic nie szkodzi – przynajmniej był tak miły, że chciał nam pomóc.

Stamtąd złapałyśmy podwózkę bezpośrednio do Krakowa. Kobieta, która nas zgarnęła, wracała z jakiegoś spotkania "duchowego", które odbywało się za granicą. Z tego, co na jego temat mówiła, wydawało się ono być nawet interesujące.

Pożegnałyśmy się z nią na przystanku w Krakowie. Aby dotrzeć do naszego domu, zostały nam już tylko 3 km. Kiedy przekroczyłyśmy próg mieszkania, było około drugiej po południu.

Byłyśmy zmęczone (Maja żartobliwie stwierdziła, że zachowywałam się jak zombie), ale zadowolone, że udało nam się odbyć tak fascynującą podróż i mieć po drodze tyle przygód.


11 lipca 2015

Dzień 16. Witamy w Polsce!

Data: 11 lipca 2015
Trasa: Berlin – Nysa
Złapane pojazdy: 6

Nysa, gdzie mieszkają dziadkowie Mai, była naszym następnym przystankiem po Berlinie. Tym razem miałyśmy do przejechania więcej niż 400 km – był to najdłuższy dniowy dystans podczas tej wyprawy.

Wstałyśmy około godziny 7:00 i zjadłyśmy śniadanie już na stacji metra, bo nie miałyśmy na to czasu przed wyściem z mieszkania Philippa. Planowałyśmy zacząć łapać stopa na drodze wjazdowej na autostradę w kierunku Cottbus. Nie przypuszczałyśmy, że będzie to tak zły wybór. Stałyśmy tam przez godzinę i w tym czasie przejechało koło nas tylko około dwudziestu samochodów.

Miałyśmy dużo wolnego czasu czekając aż na drodze pojawi się jakiś samochód
Powoli zaczynałyśmy rozważać zmianę miejscówki, ale na szczęście w międzyczasie zatrzymała się przy nas nyska i jej kierowca zgodził się nas podrzucić. Poprosiłyśmy go, aby wysadził nas przy autostradzie, zanim z niej skręci, ale okazało się to nie do końca dobrym pomysłem – samochody jeździły w tamtym z bardzo dużą prędkością. Po tym jak jeden z kierowców pokazał nam znaki mające dać do zrozumienia, że jesteśmy idiotkami [skoro stoimy sobie na poboczu autostrady], zaczęłyśmy poszukiwania lepszego miejsca.

Nie było to proste zadanie. Nie chciałyśmy iść nie wiadomo ilu kilometrów, więc naszymi jedynymi opcjami były: jakiś inny punkt przy autostradzie (zły pomysł), lub pobliskie lotnisko. Pomimo naszego postanowienia, żeby nigdy więcej nie próbować łapać stopa na żadnym lotnisku (po naszych doświadczeniach we Frankfurcie), zdecydowałyśmy się zobaczyć, czy jednak tym razem będzie lepiej.

Tak jak przypuszczałyśmy, na lotnisku spędziłyśmy bardzo dużo czasu i nie znalazłyśmy żadnego miejsca, które byłoby dobre do zatrzymywania samochodów. Ostatecznie wylądowałyśmy przy światłach tuż przy wjeździe na autostradę, gdzie pytałyśmy kierowców przez okno, czy jadą może na Cottbus. W taki sposób minęła nam kolejna godzina.

Przy lotnisku naprawdę nie było lepszego miejsca, w którym można by było łapać stopa
W końcu jakiś sympatyczny chłopak pozwolił nam wsiąść do swojego samochodu. Powiedział, że mieszka w pobliskiej wiosce, ale w związku z tym, że mu się nie spieszy, może nas zawieźć dalej. Poprosiłyśmy go, żeby wysadził nas na jakimś najbliższym parkingu (okazało się, że wcale nie był on blisko), żeby było nam łatwiej załatwić sobie następny transport.

Na szczęście nie musiałyśmy długo czekać, bo już kilka minut po tym, jak przyjechałyśmy na parking, kierowca vana z Miechowa zgodził się nas podrzucić (do tej pory był to dla nas “dzień vanowy”). Opowiedział nam, że kiedyś wziął na stopa cztery dziewczyny, ale gdy dowiedziała się o tym jego żona, nie była szczególnie zachwycona.

Bardzo często łapałyśmy stopa na stacjach benzynowych i parkingach
Gdy wysiadłyśmy z jego auta na stacji benzynowej w pobliżu Cottbus, zapytałyśmy kilkunastu kierowców, czy chcieliby nas podwieźć, ale żaden z nich się nie zgodził. Stanęłyśmy więc przy wyjeździe, a kilka minut później zatrzymał się przed nami polski kierowca tira. Zawiózł nas on aż do niemiecko-polskiej granicy.

Gdy z nim jechałyśmy, pytał przez CB-radio mijanych kierowców, czy mogliby podrzucić nas do Wrocławia. Jeden z nich się zgodził, ale poprosił, żeby na niego poczekać, bo musiał coś załatwić na granicy. Umówiliśmy się, że spotkamy się z nim godzinę później, chyba że uda nam się złapać coś w międzyczasie. 

Udało się nam. Kierowca, który zdecydował się nam pomóc, nie był do tego z początku przekonany, ale (z tego co nam powiedział) kiedy na mnie spojrzał, stwierdził, że nie ma się czego bać :-) Był to bardzo sympatyczny Polak, który pracował w Berlinie. Okazało się, że mógł nas podwieźć prawie pod Nysę.

Gdy minęliśmy Wrocław, utknęliśmy w długim korku na autostradzie, co wydłużyło naszą podróż o około godzinę. Ludzie wysiadali sobie ze swoich samochodów, aby rozprostowywać nogi, czekając aż pojazdy stojące przed nimi ruszą z miejsca. Witamy w Polsce!

Kierowcy relaksujący się podczas stania w korku 


Kierowca zaoferował, że zjedzie z autostrady, żeby zostawić nas przy jakiejś drodze, gdzie będzie nam łatwiej złapać coś do centrum. Było to bardzo dobroduszne z jego strony – w związku z tym, że przejechał przez bramki dodatkowo dwa razy, musiał zapłacić więcej za przejazd po autostradzie.

Z miejsca, w którym nas wysadził mielismy do Nysy tylko 30 km. Kolejnego stopa udało nam się złapać już po pięciu minutach. Po wysłuchaniu naszych autostopowo-couchsurfingowych opowieści, kierowca, który nas zgarnął, patrzył się na nas w dość nieprzekonany sposób. Prawdopodobnie pomyślał, że jesteśmy bardzo biedne. Lub niespełna rozumu.

Pożegnałyśmy się z nim na stacji benzynowej na obrzeżach Nysy. Stamtąd zabrał nas dziadek Mai. Uśmiech na jego twarzy i radość witającej nas babci tylko potwierdziły, że był to dobry pomysł, aby odwiedzić ich po drodze.


10 lipca 2015

Dzień 15. Życie codzienne w Berlinie

Data: 10 lipca 2015

Zwiedzane miasto: Berlin

Dzięki gościnności Philippa mogłyśmy zostać w Berlinie dzień dłużej. Nie miałyśmy ochoty zachowywać się jak typowi turyści i zwiedzać najsłynnieszych zabytków, takich jak Brama Brandenburska, a zamiast tego wolałyśmy przejść się na pole, które kiedyś było lotniskiem, oraz zawędrować w mniej zatłoczone miejsca.

W Berlinie jest dużo interesujących miejsc, które nie są turystyczne
Gdy szłyśmy po mieście, natknęłyśmy się na duży rynek turecki. Były tam sprzedawane warzywa, owoce, inne produkty żywnościowe, a także różne materiały, bibeloty i masa wszelkiego rodzaju kolorowych przedmiotów. Zwiedzanie rynku było dla nas ciekawym doświadczeniem, mogłyśmy przyjrzeć się z bliska codziennemu życiu mieszkańców Berlina (a dokładnie Kreuzberga). Gdybyśmy chodziły po centrum, prawdopodobnie spotkałybyśmy tylko tłumy turystów.

Nigdzie nam się nie spieszyło, więc siedziałyśmy sobie w parku z ogrodem różanym, gdzie zjadłyśmy drugie śniadanie i przyglądałyśmy się ludziom, którzy tam odpoczywali, np. panom trenującym swoje pieski.

Próbuję poczuć atmosferę Berlina :-)
Ogólnie rzecz biorąc, po prostu sobie spacerowałyśmy i obserwowałyśmy jak to się żyje ludziom w tym mieście. Co prawda widziałyśmy stare lotnisko, wielki meczet czy inne atrakcje turystyczne po drodze, ale głównie interesowało nas, żeby poczuć ogólną atmosferę Berlina.

W drodze do domu natrafiłyśmy na ulicę z około trzydziestoma małymi tak samo wyglądającymi sklepami. Okazało się, że tym, co sprzedawano we wszystkich w nich (!) były… tablice rejestracyjne.

Niektóre z owych sklepów sprzedających tablice rejestracyjne
W ramach podziękowań dla Philippa przygotowałyśmy pyszne szejki owocowe i ugotowałyśmy dla naszej trójki na obiad soczewicę z warzywami.

Philipp miał tej nocy pracować jako DJ w jednym z klubów i musiał przygotować sobie muzykę, którą miał grać na gramofonie. W związku z tym spędziłyśmy miły wieczór na rozmowach i słuchaniu dość oryginalnych i klimatycznych kawałków z jego szerokiej kolekcji.


9 lipca 2015

Dzień 14. Niespodziewane spotkanie w parku

Data: 9 lipca 2015
Trasa: Brema – Berlin
Złapane pojazdy: 5

Rankiem postanowiłyśmy zwiedzić Bremę, pomimo lekkiego deszczu i narzekań Mai, że nie zdążymy zajechać do Berlina na czas. Spacerowałyśmy po mieście tylko przez godzinę, ale przynajmniej poczułyśmy jego klimat, a Maja zrobiła sobie śmieszne zdjęcie z pomnikiem Muzykantów z Bremy.

Pięciu Muzykantów z Bremy
Do punktu, z którego chciałyśmy zacząć łapać stopa, dojechałyśmy komunikacją miejską. Nie mogłyiśmy nikogo złapać przez około godzinę i okazało się, że kilkakrotnie musiałyśmy zmieniać miejsce ustawienia się. Jeden facet roześmiał się, gdy zobaczył nas idące w kierunku autostrady (w Niemczech nazywa się tego typu drogi “Autobahn”) i zapytał, czy chcemy tam pospacerować.

Gdy wracałyśmy z powrotem z autostrady, wzdłuż drogi dojazdowej, w końcu udało nam się zatrzymać samochód. Pani kierowca powiedziała, że jedzie w kierunku Hamburga. Co prawda zamierzałyśmy jechać do Berlina przez Hannover i Magdeburg, ale nie mając żadnej lepszej opcji do wyboru, postanowiłyśmy zmienić plany i wsiadłyśmy do jej auta.

Kobieta za młodu pojechała na wycieczkę autostopową do Grecji, więc rozumiała w jakiej sytuacji się znajdowałyśmy i chciała nam pomóc. Wysiadłyśmy na jednej ze stacji benzynowych przy autostradzie w kierunku Hamburga.

Załatwianie sobie kolejnej podwózki zajęło nam sporo czasu. Powoli zaczynałyśmy martwić się, że nie dotrzemy do Berlina przed zmrokiem. Nagle zauważyłyśmy machającą do nas kobietę. Zaprosiła nas do swojego samochodu – vana służącego do transportu koni (jednakże w tym momencie nie było w środku żadnego).

Może wyglądaliśmy jak konie? :-)
Gdy z nią jechałyśmy, wydarzyło się coś dziwnego – GPS nagle pokazał jej, żeby zjechać z autostrady. Kobieta tak właśnie zrobiła, ale po kilku kilometrach okazało się, że ma na nią wrócić. Kierowca zdenerwowała się i przez to podczas zawracania uderzyła przodem samochodu w kamienny słup. Całe wydarzenie tak ją zdezorientowało, że zawiozła nas dalej niż potrzebowałyśmy i potem musiałyśmy kombinować jak wrócić na drogę prowadzącą w kierunku Berlina.

Najpierw trzeba było biec w poprzek autostrady, pomiędzy jadącymi samochodami, żeby dostać się na parking znajdujący się po drugiej stronie drogi. Potem stałyśmy przy wyjeździe z niego przez kilkanaście minut, aż zatrzymał się przy nas van. Gdy omawiałyśmy z jego kierowcą, w którym miejscu mógłby nas wysadzić, stojące za nim samochody nas otrąbiły – niechcący zablokowaliśmy cały wyjazd z parkingu.

Wracając z powrotem na trasę wiodącą do Berlina
Kierowca zawiózł nas tylko do następnej stacji benzynowej, ale przynajmniej znowu znajdowałyśmy się na odpowiedniej drodze. Tam (znowu) miałyśmy problem ze złapaniem stopa. Tego dnia podróż stawała się coraz bardziej irytująca.

W końcu, gdy stałyśmy z tabliczką przy wyjeździe ze stacji, zatrzymał się przed nami TIR. Kierowca okazał się być Litwinem, który służył w radzieckiej armii w Kaliningradzie. Porozmawiałyśmy sobie śmieszną rosyjsko-polską mieszanką językową. Niemniej jednak, po wspólnej podróży byłyśmy bardzo zmęczone, ponieważ jechaliśmy wolno (tirowcy mają jakieś limity prędkościowe), a na dodatek po drodze natknęliśmy się na długi korek.

Było już dość późno, a my wciąż miałyśmy do pokonania jeszcze 200 kilometrów, więc trochę zaczęłyśmy się martwić. Na szczęście znalezienie kierowcy, który byłby chętny nas podwieźć, nie zajęło nam dużo czasu. Powiedział tylko, żeby poczekać na niego pół godziny, bo chciał sobie trochę odpocząć przed dalszą podróżą. W międzyczasie podszedł do nas inny mężczyzna i zaoferował zawiezienie nas bezpośrednio do Berlina. Poszłyśmy za nim do jego samochodu, dziękując poprzedniemu kierowcy za chęć pomocy.

To był męczący dzień, więc nic dziwnego, że zasnęłam jadąc w jego samochodzie. Gdy drzemałam, Maja słuchała niemieckiego radia i próbowała rozmawiać w tymże języku z kierowcą. Obudzono mnie, gdy już byliśmy w Berlinie. 

Po pożegnaniu się z kierowcą, podjechałyśmy metrem do dzielnicy Kreuzberg, gdzie mieszkał nasz gospodarz. Dotarłyśmy do jego mieszkania, podczas gdy ładował swój film dokumentalny o Fukushimie i energii wiatrowej na stronę konkursu. Kiedy otworzył nam drzwi, przywitał nas radosnym “Hello! You’ve made it!” (Cześć! Udało się Wam!). Tak, na szczęście się udało!

Philipp był bardzo gościnny, dał nam nawet zapasowe klucze do mieszkania, żebyśmy mogły być niezależne. Co więcej, gdy wyraziłyśmy żal, że zostaniemy w Berlinie tylko jeden wieczór i znowu nic nie uda nam się zwiedzić, zaofereował, że możemy zostać u niego jeszcze jedną noc.

Przykład mojej głupoty: udaję sygnalizację świetlną

Wieczorem wraz z Mają postanowiłyśmy przejść się po Kreuzbergu. Była to wielokulturowa dzielnica, w której żyło pełno ciekawych i specyficznych ludzi. Głównym celem naszej wyprawy było dotarcie do Muru Berlińskiego. Ostatecznie jednak zobaczyłyśmy tylko jakiś mur z oddali, więc nie wiemy, czy był to Ten mur, czy jakiś zupełnie inny.

Wracając do mieszkania stwierdziłyśmy, że po drodze zajrzymy jeszcze do dużego parku. Ku naszemu zdziwieniu, był on ze wszystkich stron (dosłownie!) otoczony przez czarnych. Kilku z nich podeszło do nas i zaczęło szeptać coś do Mai. Jak się później dowiedziałam, próbowali sprzedać nam narkotyki. Na szczęście nic nam się nie stało i wróciłyśmy do mieszkania całe i zdrowe.


8 lipca 2015

Dzień 13. Jak zmokłe kury

Data: 8 lipca 2015
Trasa: Rotterdam – Brema
Złapane pojazdy: 7

Po opuszczeniu domu Eli i Marcina i w drodze na miejsce, z którego planowałyśmy zacząć łapać stopa, zrobiłyśmy zakupy, podczas których kupiłyśmy między innymi pyszny ser z kokosa i stroopwafle.

Lało jak z cebra, więc stanie przy drodze nie było szczególnie przyjemne. Z drugiej jednak strony, było to, jakby nie patrzeć, nowe doświadczenie. Musiałyśmy schować naszą tabliczkę z nazwą miejscowości do koszulki foliowej, żeby nie zamokła.

Stojąc w deszczu
Niestety, nie nauczyłyśmy się na wcześniejszych błędach i przegapiłyśmy okazję do podwózki. Kiedy w końcu zauważyłyśmy, że ktoś się za nami zatrzymał, on właśnie odjeżdzał.

Po mniej więcej godzinie czekania w deszczu złapałyśmy stopa do Utrechtu (chciałyśmy zwiedzić to miasto po drodze do Bremy). Kierowca był bardzo pomocy i zasugerował, żebyśmy poszły zobaczyć miejskie kanały. Posłuchałyśmy jego rady, a ponadto po drodze zwiedziłyśmy coffeeshop.

W Utrechcie też mogłyśmy znaleźć znaki wskazujące na to, że Holandia to tolerancyjny kraj :-)
Po krótkim spacerze po mieście chciałyśmy dostać się na autostradę w kierunku Bremy. Maja wymyśliła, aby pójść tam krótszą drogę, ale niestety okazało się to złym pomysłem. Przez jakiś czas szłyśmy przez wysoką trawę, a potem przedzierałyśmy się przez krzaki i drzewa, po to, żeby na końcu zostać otoczonym z trzech stron przez rowy pełne brudnej wody. Maja chciała się przez nie przeprawiać i nawet zdążyła już zdjąć buty, ale na szczęście udało mi się wyperswadować jej ten pomysł, zaznaczając, że raczej nie powinniśmy śmierdzieć, jeśli chcemy, żeby ktoś wziął nas do swojego samochodu. Wróciłyśmy więc tą samą drogą.

Jedynym co “zyskałyśmy” dzięki jej pomysłowi była woda w naszych butach. Ponadto musiałyśmy wyrzucić jej kapelusz, który już do niczego się nie nadawał, oraz dwie pary moich przemoczonych skarpetek.

Jak zmokła kura
Poczekałyśmy aż przestanie padać, a potem stanęłyśmy koło drogi wjazdowej na autostradę, gdzie próbowałyśmy łapać okazję przez kilkanaście minut. Po tym czasie zatrzymało się przy nas duńskie małżeństwo. Nie wiem czy to z powodu klimatyzacji, czy też przez stanie na dworze w mokrych ubraniach przez długi czas, ale dosłownie trzęsłam się z zimna siedząc w ich samochodzie.

Para wysadziła nas na stacji benzynowej znajdującej się przy drodze w kierunku Enschede. Zjadłyśmy tam kanapki, które przygotowałyśmy sobie rano i kupiłýśmy po kubku gorącej czekolady na rozgrzanie. Maja wpadła na pomysł, żeby osuszyć swoje buty w toaletowej suszarce do rąk.

Suszenie butów w suszarce do rąk
Dwóm facetom, których poprosiłyśmy, żeby zabrali nas ze sobą z tej stacji, pomysł wiezienia w samochodzie autostopowiczów bardzo się spodobał. Zaoferowali nam zawiezienie nas prawie do Enschede, co nie było im po drodze. Byli całkiem sympatyczni, ale ich styl życia raczej nie był zbyt zdrowy – jeden z nich wypalił trzy papierosy w ciągu 20 minut, w czasie których siedziałyśmy w ich samochodzie.

Na parkingu, na który nas zawieźli, znajdowało się dużo tirów, więc stwierdziłyśmy, że spróbujemy złapać na stopa któregoś z nich. Niestety żaden z zagranicznych tirowców nie chciał wziąć ze sobą dwóch pasażerów. Gdy jednak rozmawiałyśmy z Polakami, było inaczej – nie chcieli nas zabrać tylko i wyłącznie dlatego, że jechali w innym kierunku. Na szczęście kierowca z Chojnic jechał na Berlin przez Osnabrück i powiedział, że nas tam podrzuci.

Tym razem nie ściskałyśmy się na jednym siedzeniu – ja usiadłam z przodu, a Maja siedziała na miejscu służącym kierowcy jako łóżko. Musiała się tylko schować za moim siedzeniem na granicy, żeby przypadkiem nie zatrzymała nas niemiecka policja. Podróż była przyjemna, a poza tym dowiedziałam się dużo na temat pracy jako tirowiec.

Na następnej stacji benzynowej, przy której prosiłyśmy o podwózkę, znowu udało nam się złapać polski samochód. Jego sympatyczny kierowca, który od kilku lat mieszkał i pracował w Niemczech, poradził nam, że gdy będziemy w Berlinie, koniecznie powinniśmy odwiedzić dzielnicę Kreuzberg.

Wysiadłyśmy z jego samochodu na parkingu przy trasie na Bremę. Nie miałyśmy tam niestety szczęścia – żaden z kierowców, których pytałyśmy, nie chciał nas zabrać ze sobą. Ponadto stałyśmy z kciukiem w górę przy wyjeździe, jak również potem przy wjeździe, ale niestety bez skutku. Zrezygnowane, postanowiłyśmy wrócić z powrotem na parking, bo pojawiło się na nim kilka nowych samochodów, więc być może któryś kierowca po rozmowie z nami zgodziłby się nam pomóc.

Nagle zauważyłyśmy jakieś auto cofające kilkadziesiąt metrów w naszym kierunku. Jego kierowca zaprosił nas do środka. Okazało się, że był on w młodości zapalonym autostopowiczem. Powiedział nam, że zdarzało się, że stopa łapał ze swoją dziewczyną i psem. Jego taktyką było to, że przy drodze stała sama dziewczyna, a on z psem chowali się w krzakach. Gdy ktoś się przy niej zatrzymał, wyskakiwali z kryjówki.

Wysiadłyśmy z jego samochodu, gdy zatrzymał się on na czerwonych światłach na skrzyżowaniu na obrzeżach Bremy. Maja od razu zaczęła pytać kierowców, którzy stali za nim, czy podwiozą nas do centrum. Udało jej się namówić do tego pewną kobietę, która jak się okazało, również jeździła stopem w przeszłości. Była tak miła, że podwiozła nas prawie pod sam dom naszej gospodyni – szłyśmy tylko minutę, żeby do niego dotrzeć.

Kuchnia naszej gospodyni - podobał się nam jej styl
Nasza gospodyni, Mascha, była bardzo gościnna. Przyrządziła dla nas makaron z sosem na kolację i pozwoliła użyć swojej pralki automatycznej, żebyśmy mogli zrobić sobie pranie. Co więcej, była ona naprawdę interesującą osobą, wiele podróżowała w swoim życiu i robiła mnóstwo ciekawych i pożytecznych rzeczy.

W związku z tym, że miałyśmy dość deszczu na ten dzień, postanowiłyśmy odpuścić sobie wieczorne zwiedzanie Bremy. W zamian za to zostałyśmy w mieszkaniu i prowadziłyśmy ciekawe rozmowy z Maschą i jej współlokatorami – Fabianem i Anią (która była Polką).